Rozdział I - Quiz i jedzenie (cz.2)

sobota, 10 września 2016

Wyszedłem z domu państwa Truman, rzucając pani domu ostatni uśmiech, choć nie były mi do śmiechu. Z jednego racjonalnego powodu - KOPSC. Największego zagrożenia mojego życia rodzinnego i życia w ogóle. Była tylko jedna gorsza rzecz od spotkań Klubu Osób Pieczących Super Ciasta w moim domu, spotkanie u Michael, a raczej Pani Truman.
Co miesiąc parę najmniej gotujących, na co dzień kobiet spotykało się w domu jednej z nich i piekły wybrane przez właścicielkę piekarnika ciasto. A, raczej plotkowały i narzekały na złe i nigdy nieudające się przepisy. Nie byłoby to takie złe gdyby nie jeden mały fakt, ciasto ktoś zjeść musiał. I zawsze była to rodzina, albo “prawie rodzina” kobiety udostępniającej kuchnie.   Co ciekawe kobiety i dziewczęta mogę zasłonić się wyimaginowaną dietą i nie jeść tego obrzydlistwa, mężczyźni musieli wytrzymać. I to niby płeć piękna ma gorzej.
Mama moja i Michel chodziły razem do szkoły, były najlepszymi przyjaciółkami, mieszkały od urodzenia na jednej ulicy. Teraz do domu Państwa Truman mieliśmy trochę dalej; przeprowadzili się parę lat po skończonych studiach do własnoręcznie zaprojektowanego budynku, kilka ulic od naszej.  
Miałem jedną, pewną trasę, niewymagającą przechodzenia obok szkoły, albo sklepu; i przy jednym i przy drugim mogłem spotkać chordy młodzieży, a na takie spotkania ochoty nigdy nie miałem. Przez mikroskopijny rozmiar Jakcon, każdy miał o każdym wyrobioną opinię. Jeśli nie byłeś lubiany, jako sześciolatek nie będziesz taki nawet po czterdziestce. Dlatego Michel tak zależało na opinii tych wszystkich przeciętnych nastolatków. Mnie, po pewnym epizodzie w pierwszej klasie związanym z niebotyczną ilością zjedzonych słodyczy, została przylepiona łatka ciamajdy. I nic nie dało rady jej zedrzeć, nawet moja przyjaźń z siostrą najpopularniejszej osoby w Jackson, ani takie samo imię jak tej osoby.
- D? - Poczułem mocne szturchnięcie łokciem prosto w plecy. To mogła być tylko jedna osoba.
- Jezu, Frank. Chociaż ty mógłbyś mówić mi po imieniu.
Z zza moich pleców wychyliła się radośnie uśmiechnięta twarz, okolona burzą brązowych kudłów.
- Myślałem, że nie lubisz jak mówię na ciebie Dick… - Chłopak przybrał wyraz największego niewiniątka na świecie.
Znowu się zaczyna.
- Chodzi mi o prawdziwe imię. Mam takie, wiesz? - Rzuciłem mu oskarżające spojrzenie wyrażające jego totalną i nieodwracalną głupotę.
- Dobra, dobra. - Pogroził mi palcem. - Nie pozwalaj sobie. Mów lepiej jak tam moja laska.
- Nazywanie dziewcząt “laskami” jest strasznie szowinistyczne. Wstydziłbyś się.
- Skąd wiesz, że mówiłem o dziewczynie? Miałem na myśli moją laskę, którą ci pożyczyłem. - Dostałem jeszcze jednego, mocnego kuksańca w plecy. - Zmieniając temat, widziałeś się z Jane? Przekazałeś wiadomość?
- Wiesz jak to jest... - zacząłem powoli, ignorując napastliwy wzrok Franka.
- Jak to jest? Odpowiedziała? Gadaj! - Uśmiech zniknął z jego twarzy, wyglądał jakby tylko siłą woli powstrzymywał się od walki z najbliżej stojącą osobą. Taki już był, zawsze dostawał to, czego chciał.
- Już, już. - Ten się śmieje, kto się śmieję ostatni. Ma za swoje.
Westchnąłem głęboko, wywołując mini atak paniki chłopaka.
- Tak mi przykro, Stary. - Poklepałem go po plecach udając powagę.
- Powiedziała nie? - spytał załamującym się głosem. Ach, ile facet może zrobić dla ukochanej.
- Oczywiście, że nie! Baranie jeden! - zrobiłem efektowną pauzę. - Żal mi, bo nie będziesz miał dla mnie już czasu. Powiedziała tak!
W zamian za tak dobrą wiadomość zostałem wyściskany za wszystkie czasy. Chyba do śmierci będę musiał wyciągać brązowe kłaki z buzi.
Nie wiem, co Jane, piękna, młoda kobieta widzi w takim obdartusie, ale o gustach się nie dyskutuje. Kibicowałem ich związkowi od początku i byłem dumnym posłańcem. (Choć dalej uważam taką formę wyznań miłosnych za dziecinną.) Miejmy nadzieję, że Frank zgoli dla nie włosy. W końcu i tak musi, nie dostaniem pracy z taką fryzurą. Na szczęście miałem szatański plan pozbycia się brązowego mopa na jego głowie.
- Miała jedną prośbę…
- Jaką? - spytał szybko
- Wykarczuj tę dzicz na głowie!
Frank spojrzał na mnie bezrozumnym wzrokiem. Biedaczek jeszcze nie wiedział, co go czeka.
- No, dobra nie użyła tych słów, ale...  - Zrobiłem minę niewiniątka, wiedziałem, że już go mam. - Pamiętasz jak mi powiedziałeś, że idziesz do fryzjera.
- No, tak. Może coś takiego mówiłem.
- Na bogów, strasznie przepraszam, powiedziałem jej, że ściąłeś włosy.
Frank naglę zdał sobie sprawę ze znaczenia wypowiedzianych przeze mnie słów, otworzył szerzej oczy i wykrzywił usta w pytającym grymasie.
- To znaczy - Wziął głęboki oddech - Żegnajcie włoski.
 Chłopak czule pogładził włosy i ruszył w stronę jedynego salonu fryzjerskiego w mieście
Plan zadziałał. Czego się nie robi z miłości.
- D, nie obwiniaj się to nie twoja wina. - Stwierdził pełnym smutku głosem, wprawiając mnie w zakłopotanie. - Jeszcze raz dzięki.
I znów zrobiliśmy misiaczka, Frank już taki był; przytulał się do wszystkich. Gdyby nie jego szaleńcza miłość do głupiutkiej, acz wielce urodziwej Jane podejrzewałbym go o bycie gejem. Po raz ostatni poczułem dzikie kłębowisko włosów na policzku. Od zawsze jego włosy były długie i poplątane, możliwe, że się już z nimi urodził.
Ogarnęły mnie ogromne wyrzuty sumienia, zwykle nie kłamałem, a już tym bardziej w tak ważnych sprawach. Frank był z natury ufny, (co doprowadziło do wielkiej liczby zawodów miłosnych), więc nawet przy moich marnych umiejętnościach mijania się z prawdą nie miał żadnych podstaw mi nie wierzyć.
Wypuścił mnie z żelaznego uścisku i odszedł nerwowo splatając sobie włosy w małe warkoczyki.
Przyjaźń moja i Franka istniała na zupełnie innych warunkach niż ta z Michael. Po pierwsze nie znaliśmy się od dziecka. W czasach podstawówki, kiedy jeden rok różnicy wieku był przepaścią nie do pokonania, nasza znajomość zaczęła się, kiedy Frank nie zdał do trzeciej klasy. Tak, jest to możliwe, nawet, jeśli nie jest się ocenianym.  (Wtedy nagle został odmłodzony o rok) Zdanie testu po trzecim roku nie stanowi problemu dla żadnego 9 latka, raczej każde dziecko wie jak robi krówka, owieczka i piesek. Może być tylko jeden problem - nie zrozumienie pytań. Przypisuję młodszemu sobie pełną zasługę nauczenia Franka czytania, nie żeby jakoś polubił literaturę, ale drugiej klasy trzeci raz nie powtarzał. Tak właśnie zaczęła się nasza przyjaźń trwająca już prawie 9 lat.
Ruszyłem w przeciwnym kierunku niż on. Do domu nie miałem już daleko, a jako, że w październiku rozpocząłem program “Richard przestaję być pośmiewiskiem w lato i staję się wysportowanym, spoko gościem” postanowiłem ten dystans przebiec.
Ruszyłem na prawdę szybko, unikając wielkich pośniegowych kałuż, ale już po chwili zdałem sobie sprawę z podstawowego minusa tego ruchu.
Miałem kondycje umierającego hipopotama, zdrowy biegłby długo dłużej niż ja.
Program “RPBP” (Richard przestaję być pośmiewiskiem) był największym błędem mojego siedemnastoletniego życia. Normalnie bym zrezygnował z tego idiotyzmu już dawno, ale w swojej głupocie powiedziałem o wszystkim Michael. Chcąc uniknąć bycia pośmiewiskiem przez najbliższą wieczność, musiałem wytrwać.
Tak, więc z gracją umierającego hipopotama, oddychając głośno jak ryczący bawół i wyczerpany jak mała sarenka uciekająca przed myśliwym przebiegłem ostatnie 20 metrów.
Próg i meta!
Nie miałem siły nawet wejść po trzech schodkach prowadzących do drzwi wejściowych.
Wdech, wydech. Oddychaj Richard! Pomyśl o tych wszystkich pięknych paniach liczących na twój sukces! Wejdź po tych schodkach i pokaż światu, że jesteś zwycięzcą!
Jeden schodek, drugi schodek i trzeci schodek!
- Je...stem, cholernym zwycięzcą! - wykrzyknąłem mając nadzieję, że Louise jeszcze nie wróciła ze szkoły.
Oczywiście z moim parszywym szczęściem jej śliczna główka wychynęła z zza otwartych drzwi.
- Obiad jest w lodówce. Podgrzej sobie. - Zmarszczyła brwi zamieniając śliczną twarz w nienawistne oblicze. - Ty cholerny zwycięzco.
Rzuciłem jej spojrzenie pogardy - dalej nie mogłem złapać oddechu. Wystawiła mi język i pełnym gracji krokiem wróciła do pokoju.
Chcąc nie chcąc musiałem uzupełnić utracone kalorie. Włożyłem talerz do mikrofali i rzuciłem się na słoik z ciastkami.
O, tak. Maślane krążki szczęścia z kawałkami czekolady miłości zawsze koiły wszelkie wyrzuty sumienia.
Mikrofalówka zadzwoniła, wymuszając na mnie wrzucenie słodyczy do kieszeni. Gdy wyjąłem gorący jak słońce talerz, zorientowałem się, że jedzonka jest więcej niż zwykle. Mama musiała przewidzieć mój heroiczny wysiłek i przygotowała więcej żarełka.
Nie ma mowy, żeby to danie (rozpływająca się w ustach pierś z kaczki w pomarańczach) było dziełem Louise, mimo, że wypadał jej dzień gotowania. Jak mama się dowie, będzie awantura. W dzień moich piętnastych urodzin oświadczyła, że skoro jej dzieci są już prawie dorosłe mogą gotować i tak ja robiłem obiad w piątki i środy, a Louise we wtorki i czwartki.
Moja siostra miała wiele cech dobrej żony, ale umiejętność przyrządzania dobrych posiłków do niej nie należała. Po pierwsze była prześliczna, gdyby nie była moją siostrą powiedziałbym, że jest niezłą partią. Bardzo (jak na moje gusta nawet zbyt) szczupła, bez zaokrągleń w pewnych miejscach. Wysoka, czarnowłosa z oszałamiającymi błękitnymi oczami. Tak się składa, że ja też miałem takie oczy, ale u dziewcząt był to większy atut. Wszyscy znamy podryw “Czy twój ojciec był złodziejem? Bo twoje oczy wyglądają jak skradzione gwiazdy” w momencie, kiedy chłopak go wypowiada jest spoko, ale gdy mówi dziewczyna już niekoniecznie. Z resztą jej ślicznego ciałka nie miałem nic wspólnego.
Brązowe włosy, już nie szczupła, a jeszcze nie gruba sylwetka, tak właśnie wygląda (nie licząc oczu) statystyczny siedemnastolatek.
Byliśmy też zupełnie różni w strefie metafizycznej. Ja ambitny (plan “RPBP” doskonale temu dowodzi), ona niekoniecznie. Ja oczytany, z dobrymi ocenami, uprzejmy  ona bardziej skupiona na wyglądzie i wredna. Tak już jest, sióstr się nie wybiera. Może mogłaby trochę lepiej gotować i nie zachowywać się mniej dojrzale od swojego młodszego  (tylko o rok, ale młodszego) brata.
No, może oprócz jednej skreślającej jej wady, którą można by łatwo usunąć. Chodzi o tak zwanego “Króla Szkoły” - Richarda Trumana. Najpaskudniejszego człowieka, który kiedykolwiek istniał. Chłopka Louise, brata Michael i mojego największego wroga (dręczyciela).
Wszystko zaczęło się od Louise, która stwierdziła, że posiadanie brata i chłopaka o takim samym imieniu jest obrzydliwe i trzeba to natychmiast zmienić. Prawem silniejszego to ja zostałem pozbawiony imienia. Kiedy okazało się też, że “Dick” jest zdrobnieniem imienia Richard, już następnego dnia stałem się Dickiem, co nie było, ani trochę przyjemne.
Podjudzany przez idealistycznego Franka wyzwałem Richarda1 na bój o imię. Oczywiście się zgodził. Dostałem parę razy, krew dosłownie lała się strumieniami. Zanim trzeba było znosić pozbawione życia ciało piętnastolatka z trawiastego pagórka, na “ring” wtargnęła Michael i wyzywała swojego brata, gdybym był przytomny na pewno by mnie to ucieszyło, ale cóż nie byłem.
Z opowieści wywnioskowałem, że wygłosiła długą mowę, o słuszności prawa Louise do nieposiadania brata i chłopaka o tym samym imieniu i zasugerowała moje “nowe imię” - D.    Następnie ocuciła mnie (prawie przy tym nie topiąc) wielką ilością wylanej wody na twarz i zabrała w bezpieczne od “bezmyślnych mięśniaków” miejsce wprawiając tym zgromadzony tłum w dzikie zmieszania.
Gdy już byliśmy sami  nawrzeszczała na mnie oskarżając o bezmyślność w wyzywaniu dwa lata starszego i tysiąc razy bardziej wysportowanego chłopaka na głupi pojedynek. Tym bardziej, że ten chłopak był jej bratem i mogła “nagadać mu do rozumu”. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy, jej diaboliczne wcielenie, nigdy nie była aniołkiem, ale do tego dnia nie widziałem jak przeklina.
- Zjadłeś? - spytała Louise, wyrywając mnie ze wspomnieć.  
- Prawie. Chcesz herbaty? Wodę gotuję.
- Tak, dzięki. - zamilkła na chwilę i mocniej wysunęła głowę spoglądając na mnie swoim uwodzicielskim wzrokiem. Patrzyła tak, tylko, kiedy czegoś chciała. - Nie mów mamie, że nie ja gotowałam.
Już miałem powiedzieć stanowcze nie, kiedy zagryzła dolną wargę i zmrużyła powieki. Wyglądała jakby miała się rozpłakać. Cholera! Już mnie miała. Nie mogłem się oprzeć pięknym kobietom na skraju załamania nerwowego (nawet, jeśli są moimi siostrami i załamanie jest udawane.)
- Dobra. - Pogroziłem palcem w stronę drzwi. - Ale to ostatni raz! I masz mi powiedzieć skąd wytrzasnęłaś te pyszności! Mam zamiar się tam karmić.
Z zza zamkniętych już drzwi dobiegł mnie jej melodyjny śmiech.
- To wczorajszy obiad!
Rzeczywiście jedliśmy wczoraj kaczkę w pomarańczach.
- Ale mama mówiła, że nic nie zostało! - Byłem tego pewien, strasznie chciałem drugą dokładkę.
- Zostało. - Oczami wyobraźni widziałem jej wredny uśmiech i to, co chce powiedzieć. - Już              i tak jesteś za gruby.
- Sama jesteś za gruba! - Wykrzyknąłem, choć to była oczywista i widoczna gołym okiem wielka nieprawda.
Odpowiedziała mi głucha cisza. Przerwana przeciągłym gwizdkiem czajnika.
Zdjąłem go z płyty i zalałem wodą dwa kupki. Dla mnie czarna, dla niej jaśminowa; innej nie piła.
Wkroczyłem do jej pokoju z obiema rękami zapełnionymi wrzątkiem. Zwykle obowiązywała zasada - “Wejdziesz bez pukania to cię zabiję” wynikająca zarówno z różnych płci i specyfiki życia w rodzeństwie. Trzymając herbaty w obu dłoniach miałem nadzieję, że ta zasada chwilowo została zniesiona. Inaczej mogłoby to się źle dla mnie skończyć.
- Co tu robisz?! - Śliczna twarzyczka przybrała wyraz całkowitego gniewu, nie tracąc ani trochę na urodzie; piękne dłonie natychmiast zatrzasnęły laptop.
- Chciałaś herbaty. - Wymownie uniosłem kubki ku górze i położyłem na pedantycznie posprzątanym biurku.
Wszystko w pokoju Louise było właśnie na swoim miejscu, nieliczne książki stały ułożone alfabetycznie na półce nad biurkiem, na całej podłodze był rozłożony błękitny, puszysty dywan, okna miały dopasowane kolorystycznie żaluzję. Na ścianach nie było żadnych zdjęć ani obrazków, żadnych śladów stałej bytności człowieka.
- Pukaj jak wchodzisz, idioto!
Ona chyba czasami nie myślała.
- Mam wrzątek w obu dłoniach nie za bardzo miałem jak - mruknąłem
- Mogłeś kopnąć butem - Zmierzyła mnie zimnym spojrzeniem pełnym pogardy. - Mogłam być goła!
- Jezu i co? - Nie miałem zamiaru przyznawać się Louise, że nigdy nie widziałem nawet w połowie nagiej dziewczyny na żywo. - Jesteś moją siostrą! Nie mam żadnych zebreźnych myśli!
- Ta, jasne. Wszyscy tak mówicie.
Czy ona właśnie przyznała mi się do braku dziewictwa? Myślenie o siostrze w kategorii dziewczyny nie było zbyt komfortowe.
- Jesteś pewna, że wierz, co to znaczy “zbereźny”?
Uchyliłem się przed nadlatującą poduszką. Czas salwować się ucieczką. Wybiegłem z pokoju złorzecząc mojej niemyślącej siostrze.
Człowiek chcę dobrze, stara się, robi herbatę i dostaję poduszką w twarz.
Spojrzałem na zegarek - 16: 00 czas karmienia Edwarda. Nie mógłbym zapomnieć o moim małym przyjacielu. Wspiąłem się po schodach i otworzyłem zamaszystym ruchem drzwi. Byłem u siebie.
Mój pokój na tle pokoi dwóch dominujących kobiet w moim życiu wyglądał jak przeładowana graciarnia.  Wszystko leżało wszędzie. Podłoga była zarzucona stertami brudnych i czystych ubrań, nawet, jeżeli był pod nimi jakiś dywan od paru lat pozostawał w ukryciu. Powiedzmy, że miałem inne niż porządek priorytety.
Na brudnym jak noc biurku stało okrągłe akwarium z małą złotą rybką, jedynym zwierzęciem niewprawiającym mamy w stan permanentnej wściekłości.
Zawsze marzyłem o kocie, ale dobra rybka nie jest zła. Z czasem polubiłem mojego, małego, złotego koleżkę i teraz byliśmy dobrymi kumplami.
- Ed - powiedziałem i potrząsnąłem pudełkiem z karmą dla rybek delux, skupiając na sobie uwagę Edwarda. - Dzisiaj jemy na bogato. Należy ci się.
Wsypałem mu pokaźną porcję karmy dla rybek delux (droższej dwukrotnie od zwykłej). Edward już od dłuższego czasu był na diecie. Jedzenie tak bogatej w tłuszcze karmy źle odbiło się na jego sylwetce i ostatnio jadł ją tylko raz na tydzień. Wprawiało to go w melancholię, ale wiedziałem, że rozumie potrzebę posiadania plażowej sylwetki.
Byłem jego osobistym trenerem; kiedy pociłem się wykonując serie brzuszków on patrzył wyniośle udając, że go to nie obchodzi. Kiedy to ja zmuszałem go do opływania domku popychając go packą na muchy od tyłu już nie było mu do śmiechu. Treningi były wycieńczające fizycznie i psychicznie dla nas obu.
Często zastanawiałem się czy cel był tego wart, może nie był, ale dumę Michael chciałem osiągnąć za wszelką cenę.
- Richard? - usłyszałem krzyk mamy z dołu. - Louise?
Pochlebiło mi, że wypowiedziała moje imię, jako pierwsze.
W naszej rodzinie do dwunastego roku życia to Louise była tą słodką i kochaną, później wyszedł na jaw jej związek z “Panem najpaskudniejszym na świece” i przywileje się skończyły.
Gdybym to ja był rodzicem dziewczynki, dałbym jej zakaz umawianie się na randki aż nie umrę, albo ona się nie wyprowadzi. Jakim obrzydlistwem musi być wyobrażanie sobie swojego dziecka w intymnej sytuacji!
Właśnie, dlatego nigdy nie będę miał potomstwa. (Tak naprawdę było jeszcze parę innych powodów.)
Usłyszałem delikatne pukanie. Po chwili drzwi się otwarły i stanęła w nich mama wyglądała na mocno wkurzoną, położyła dłonie na biodrach, a usta zacisnęła w wąską kreskę.
- Co jadłeś na obiad?
- Louise ugotowała mi jakieś ohydztwo. - W ustach wciąż miałem słodki smak kaczki. - Jak boga kocham! Ta dziewczyna nie potrafi gotować!
Mama odprężyła się wyraźnie.
- Prawda, musimy ją nauczyć.
Wyszła, zostawiając mnie samego.

*******

Pierwszy rozdział za nami! Kolejny w sobotę za dwa tygodnie. 
Błagam, komentujcie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

 
FREE BLOGGER TEMPLATE BY DESIGNER BLOGS