Jestem leniwa

poniedziałek, 14 listopada 2016

Dalszy ciąg (jakby ktoś był zainteresowany) jest na wattpadzie. Jestem zbyt leniwa, by publikować to na dwóch platformach. TU

Rozdział II - Męska rozmowa

piątek, 14 października 2016

Stary, to świetny pomysł! - wykrzyknął (już bezwłosy) Frank
To wcale nie był dobry pomysł, nie był nawet znośny.
Zanim zdążyłem go powstrzymać nabazgrał nasze imiona i nazwiska na długaśnej liście powieszonej na ścianie.
Nasza szkoła wpadła na wprost genialny pomysł wystawienia sztuki teatralnej, ale nie takiej zwykłej, tylko przekształconej przez uczniów. Każdy chętny do udziału w niej musiał wpisać się na listę. Następnie z niej miał być wylosowany skład grupy aktorów, scenarzysto-pisarzy, specjalistów od oświetlenia i osoby szyjące kostiumy. Mogłeś być każdym, gdy już cię wylosowano nie było powrotu.
Właśnie, dlatego nie miałem najmniejszej ochoty się zgłaszać, to było zajęcie dla ludzi renesansu.
Normalnie zmusiłbym Franka do zmiany decyzji, ale teraz miałem (delikatnie ujmując) małe wyrzuty sumienia. Chłopak stracił z włosami cały urok osobisty. Jane mimo to nie zgłaszała żadnych sprzeciwów. Nie oszukując się nie była zbyt pewną siebie osobą. Nie wiem, co Frank widzi w tak nieśmiałym dziewczęciu, ale o gustach się nie dyskutuje.
- Będzie super! - krzyknął wymierzając mi przyjacielskiego kuksańca. - będziemy aktorami! Aktorami! Już widzę jak przyjeżdżają z Hollywood i zapraszają nas do filmu!
Jakoś w to nie wierzyłem. Znając nasze parszywe szczęście skończymy w ekipie od kostiumów robiąc najgorsze ubrania w historii.
- Nie bądź taki pesymistyczny, D.
- Mam zły dzień, zaraz mi przejdzie - mruknąłem.
Na prawdę nie czułem się najlepiej. W nocy spadł pierwszy śnieg tego roku, nienawidziłem śniegu. Był zimny, mokry, utrudniał normalne życie. Nie wiem jak ktoś może lubić najbardziej zabójczą z pór roku, która nieszczęście nas wszystkich dzisiaj zaskoczyła.
Nikt nie spodziewał się zmiany pory roku. Człowiek kładzie się wieczorem spać pewny, że trwa jesień. Budzi się następnego dnia i BAM! Śnieg, zima i smutek.
- Kłamstwo. Zawsze taki jesteś. Raz w życiu zrób coś szalonego.
Jezu, czułem się jakbym był w jednym z tych musicali, w których ludzie po wypowiedzeniu takich słów zaczynają śpiewać.
- Dobra - mruknąłem, mając nadzieję, że to będzie moje zadośćuczynienie. Sztuka za włosy. - Weźmiemy udział w tym idiotyzmie. Tylko nie oczekuj, że nas wybiorą.
- Wylosują, nie wybiorą.
- Nie chwytaj mnie za słówka!
Zaczynałem się irytować Frankiem, czasami był jak dziecko; naiwny, wymagający uwagi i irytujący.
Gdyby nie decyzja nauczycielki o posadzeniu najlepszego i najgorszego ucznia w jednej ławce nigdy bym nie zamienił z nim słowa. Frank, jako dziecko, (choć trudno w to uwierzyć) był jeszcze bardziej naiwny i zagubiony. Nasza dziwaczna znajomość zaczęła się, gdy zapytał mnie czy istnieją białe konie w paski. Oczywiście nie mogłem odpuścić sobie i głosem ociekającym sarkazmem, stwierdziłem, że czegoś takiego nie ma. Frank wziął moje słowa na poważnie i wykłócał się ze wszystkimi mówiącymi inaczej. Właśnie przez zebry wdał się w pierwszą bójkę.
Zadzwonił dzwonek zmuszając uczniów do powrotu na lekcje.
Koszmar zwany matematyką czas zacząć.
***
Kiedy zostanie wymyślony wehikuł czasu cofnę się do wynalazcy matmy i go zastrzelę. Przysłużę się wszystkim pokoleniom licealistów. Jedynym plusem mojego uczęszczania na zaawansowaną matematykę jest to, że rozumiem wszystkie matematyczne żarty. W stylu: "Wchodzi całka do pociągu, a to nie jej przedział."
Gdyby nie to dawno skończyłbym z graniem człowieka zainteresowania Matematyką, Królową Nauk. Nie jest moją winą, że jestem dobrym uczniem z każdego przedmiotu nie wysilając się przy tym, ani trochę. Taki już jestem, cholernie zdolny. I z tego powodu, codziennie po lekcjach spędzałem 30 minut na naukę Michael. Która była wielkim matematycznym abnegatem.
- Jezu?! - Westchnąłem głośno, wyrażając całe zniecierpliwienie osobą mojej przyjaciółki. - To proste jak dwa plus dwa, nie wiem, kto przepuścił cie do liceum!
Zostałem spiorunowany morderczym spojrzeniem. Gdyby wzrok mógł zadawać ból leżałbym na ziemi i kwiczał jak zarzynany prosiak.
- Nie każdy jest cholernym geniuszem! - Gestykulowała bardzo wyraziście, raz za razem wyrzucając w górę ręce. - Ja nie jestem! Każdy to widzi! Ja chce tylko jakoś zdać, a nie mieć średnią pięć i trzy od urodzenia! - Zaczęła się rozkręcać, za chwilę się to źle dla mnie skończy. - Czy ty kiedykolwiek nie miałeś pieprzonego, czerwonego paska!? Ty obrzydły kujonie! TO wyjaśnia, czemu żadna dziewczyny cię nigdy nie zechciała! - krzyknęła
To bolało, mogła mnie wyzywać od kujonów, ale wspominanie o pustej historii moich pocałunków było ciosem poniżej pasa.
To miażdżyło moją dumę! Jezu!? Po co ja jej o tym mówiłem, a raczej, czemu nie zmyśliłem sobie żadnej ukochanej!?
- Wiesz, co? - warknąłem. - Mnie twoja ocena z matmy nie jest potrzebna! - Wstałem kierując się do wyjścia. - Przepraszam bardzo! Jako przykładny kujon pozwolisz, że pójdę się uczyć!
- D! - W jej głosie pobrzmiewała desperacja, oboje wiedzieliśmy, że beze mnie nie zaliczy nawet najprostszego sprawdzianu. - Przepraszam!
Otworzyłem drzwi. Tym razem nie dam się przebłagać.
- Richardzie! - Użyła mojego imienia, to było coś. Musiało je na prawdę mocno zależeć na zaliczeniu.
Cała złość z niej wyparowała, taka już była przesadnie szybko się wściekała, a potem z równą prędkością uspokajała. Nie miałem wyjścia. Musiałem się zgodzić.
- Jezu! - krzyknąłem, a ona spojrzała na mnie z milczącą prośbą. - No, dobra, ale to ostatni raz. - Pogroziłem jej palcem. - I przyznaj, że nie jestem "Obrzydłym kujonem bez dziewczyny"
- Nie jesteś kujonem, tym bardziej obrzydłym, ale dziewczyny nie masz i nigdy nie miałeś, tego nie odwołuje. - Spojrzała na mnie wrednie, wiedząc, że nie zaprzeczę. - Wbrew pozorom zależy mi na ocenie.
Z powrotem usiadłem przy biurku i rozwiązałem zadanie, z którym męczyła się od dłuższego.
Michael uśmiechnęła się, musiała zdumieć ją moja matematyczna smykałka.
- D! - Czyli czas mojego prawdziwego imienia się skończył. - Jesteś geniuszem! Mógłbyś ciągnąć z tego zyski, udzielaj korepetycji. - Uśmiechnęła się wymownie. - Może będziesz uczył jakoś ślicznotkę.
To był dobry pomysł. I tak miałem za dużo wolnego czasu i dodatkowy grosz też zawszę się przyda. Spotkanie nowych osób, potencjalnie mną zainteresowanych było największym plusem tego wyboru.
Z moim życiem miłosnym było tak, że go nie było. Nie licząc Michael i Louise nigdy nie trzymałem dziewczyny za rękę, nie mówiąc o całowaniu się. Dlatego było mi tak trudno słuchać o przeżyciach erotycznych Michael, nie byłem zazdrosny o jej partnerów, tylko o sam fakt zakochania się.
Nigdy nie byłem zakochany, zauroczony ani zadurzony. Czytałem dużo książek o miłości, mimo to nie jestem pewien czy miłość istnieje. Nie jestem w i stanie sobie wyobrazić poświęcenia życia za drugą osobę. Z jednej strony chciałem się zakochać, a z drugiej chorobliwie się tego bałem. Skąd mam wiedzieć czy to TA osoba, czy to TEN moment. W jaki sposób całować? Co zrobić w tym czasie z rekami? Czy druga osoba będzie mnie kochać? Skąd miałem to wszystko wiedzieć?
Internet nie wydawał się godnym zaufania źródłem wiedzy.
- To dobry pomysł... - stwierdziłem - ale, w naszej szkole nie mam żadnego autorytetu.
- Oto się nie martw. Jestem ci winna przysługę za uczenie mnie. - uśmiechnęła się w nagłym przypływie dobrej woli. - Rozwieszę ulotki z twoim numerem telefonu i poleceniem w liceum w Okson, to dwadzieścia minut autobusem stąd.
Jej chęć pomocy była podejrzana...
- Może jakaś śliczna dziewczyna się skusi na lekcje.
Uśmiechnęła się przymilnie czyniąc sytuacje jeszcze dziwniejszą.
Ładne dziewczyny, jej uśmieszek to mogło znaczyć tylko jedno - próbowała mnie zeswatać! I zresztą, nie pierwszy raz. Średnio raz na pół roku przedstawia mnie jakiejś "ślicznej" dziewczynie, z jednej strony to było miłe, ale z drugiej trochę upokarzające. Jakby nie wierzyła, że sam jestem zdolny do nawiązania znajomości. Z tej perspektywy było to totalnie wredne i rozczulające.
Takie spotkania zawsze kończyły się źle, a to oblałem napojem przeszłą partnerkę, ona stwierdziła, że jestem nudny. Ja stwierdziłem, że ona jest nudna.
Michael zawsze wtedy winę brała na siebie. Oboje wiedzieliśmy, że nie podda się dopóki ktoś mnie nie rozprawiczy. Mimo to nigdy nie trafiłem nadziei, że sobie odpuści.
- Jezu! - Wykrzyknąłem pełen oburzenia, kiedy zrozumiałem jej szatański plan randkowy.
Michael spojrzała na mnie z miną niewiniątka.
- Coś nie tak, Richardzie? - spytała najmilszym głosem.
- Powiesz mi, chociaż jak ma na imię? - Miałem słabą pamięć do imion i już parę "randek" skończyło się przez to.
- Mary - Uspokajająco dotknęła mojej dłoni, którą nieświadomie zacisnąłem na ołówku. - Jest moją koleżanką i bardzo miłą osobą.
Tak, jasne wszystkie znajome Michael były dokładnie takie jak ona.
- Micha, jest mi bardzo miło, ale umiem sam zadbać o moje życie miłosne.
Zmierzyła mnie wątpiącym spojrzeniem.
- Powiedz mi, ile miałeś byłych? - nawet nie czekała na odpowiedz - Ja na pewno miałam ich na pewno więcej. Uwierz mi, znam się na tym.
Przegrałem i oboje zdawaliśmy sobie z tego sprawę.
- Ostatni raz na to pozwalam - mruknąłem, rezygnując z jakiegokolwiek oporu.
Miałem już dość jej rządzenia się.
- Dobra, dobra. - Uśmiechnęła się podstępnie. - Ta na pewno ci się spodoba.
- Nie sądzę...
Jej uśmiech zniknął.
- Nie trać nadziei, D - w jej entuzjazm wyparował. - Kiedyś sobie kogoś na pewno znajdziesz.
Martwiła się o moje życie miłosne bardziej niż ja. Mnie jakoś nie zbyt to obchodziło, jak się nie zakocham to nawet lepiej. Nie będę musiał martwić się o te wszystkie sprawy. Miłość nie jest dla mnie.
Milczeliśmy przez resztę nauki
***
To będzie dobry dzień! - Taka była moja pierwsza myśl dzisiejszego poranka.
Śnieg za oknem natychmiast jej zaprzeczył. To będzie paskudny dzień, wyjątkowo zły. Jedynym pozytywem jest brak dzisiejszej i jutrzejszej matmy minusów było dużo więcej - szkolne wycieczki nigdy nie wychodziły dobrze.
Nie miałem najmniejszej ochoty spędzić z moimi klasowymi kolegami nawet minuty, nie mówiąc o dwóch dobach. To zdawało się wykraczać poza moją cierpliwość. Wyjazdy "integracyjne" było coroczną tradycją naszego liceum, nie miała ona najmniejszego sensu, nie w mieście gdzie wszyscy znają się od urodzenia.
Jedno spojrzenia na zegarek upewniło mnie, że ten dzień będzie jeszcze gorszy niż początkowo przypuszczałem - wskazówki pokazywały 7: 00, co znaczy, że jeśli mam zdążyć na 7: 30 muszę wyjść w przeciągu 10 minut i dobiec (doczołgać) się do szkoły w czasie dwukrotnie krótszym niż normalnie. Mogłem też położyć się spać i udawać, że się nie obudziłem. Gdyby nie Michael, pewnie bym tak zrobił, ale obiecaliśmy sobie nawzajem, że pojedziemy na ten idiotyczny wyjazd, albo umrzemy.
Mimo wszystko, przyjaciele to przyjaciele ich się nie porzuca na pastwę idiotów.
Wstałem gwałtownie, wypełniony nagłym i niespotykanym pragnieniem ruchu.
Uderzenie głową o kant szafki poczułem w całym ciele, niemożliwy do wytrzymania pulsujący ból.
- Jezu! - Wykrzyknąłem łapiąc się za głowę, gotowy do zatamowania krwawienia. - Cholera!
Krwi oczywiście nie było, tylko ból, który oczywiście jest niewidoczny.
Tak się kończy zbytni pośpiech i entuzjazm.
- Nie wrzeszcz tak! Spać próbuję! - Najstarszy rocznik nie jechał, więc moja kochana siostra miała dwa dni sielanki.
Nic nie odkrzyknąłem, udając, że nic nie słyszałem. Były inne priorytety w chwili obecnej, choćby znalezienie czystych skarpetek. Metoda "wąchaj - jeśli nie umrzesz załóż" była dość ryzykowna, więc zdecydowałem się na los, zakładając te wyglądające na czyste.
Nie miałem czasu się przebierać, moja piżama równie dobrze mogłaby być wyjściowym ubraniem, miałem tylko nadzieję, że nikt nie zauważy łaty w kratę na moim tłustym tyłku. Nie powinno się to zdarzyć, zaskakująco mało osób przygląda się mojej pupie. (Nie żebym chciał to zmieniać, naprawdę nie mam nic przeciwko temu.)
Czas wychodzić. Zarzuciłem na ramiona plecak, który zapobiegawczo spakowałem dzień wcześniej.
Starałem się przechodzić korytarzyk i kuchnię jak najciszej, ale oczywiście wpadłem na wszystkie wolno stojące przedmioty. Obudziłem już na pewno cały dom.
Delikatnie zamknąłem drzwi wejściowe i zrobiłem wielki krok.
Świat, chcąc zakpić sobie ze mnie jeszcze bardziej wepchnął mi pod nogi śnieżną zaspę. W którą oczywiście wpadłem, mocząc cieniutkie spodnie od piżamy. Śnieg był okropny. W nocy musiała być prawdziwa śnieżyca - ziemię, drogi, domy, samochody pokrywała gruba warstwa białego puchu. Mógłbym przysiąc, że jej wczoraj jeszcze tam nie było! Cholerny śnieg! Pada, kiedy mu się tylko zechce.
Wygrzebałem się z zaspy kontrolnie spoglądając na zegarek - 7:17. Cholera. Miałem tylko 13 minut! To znaczy "nie dasz rady zdążyć, Richardzie, chyba, że zdecydujesz się na szaleńczy bieg." Nie miałem wyjścia.
Bieganie można porównać do umierania. W obu przypadkach, nie możesz złapać oddechu, czujesz się jak wyżęty mop, nie możesz tego powstrzymać, nienawidzisz i boisz się tego. Tak przynajmniej było w moim przypadku. Nie rozumiem jak ludziom TO może sprawiać radość.
Mnie sprawiało tylko ból. Ograniczało świat do pierwotnych instynktów. Wdech, wydech. Ból w całym ciele. Wzrok wbiłem w pokrytą skażoną brudem i śniegiem ziemią. Pojawiły się zawroty w głowie. Nic oprócz fizyczności się nie liczyło. Walka o oddech. Uszy niezdolne do słuchania. Oczy niezdolne do patrzenia. Instynktowne zwalnianie. Bieg zmieniony w człapanie. Powolne odzyskiwanie człowieczeństwa.
I nagły dźwięk:
- Jezus! Maria! Richard, stary ty biegniesz!
Uderzenie w coś miękkiego i dziwnie znajomego.
- Nie we mnie! Ja tu stoję!
Pochyliłem się, podobno to pomaga złapać oddech.
Wdech, wydech. Znów mogłem oddychać, z trudem, ale jednak.
Miękkie coś odsunęło się ze śmiechem.
- Wow, to było coś! - Silny kuksaniec w ramię upewnił mnie, że tym "miękkim czymś" był Frank. - Trochę tylko zwolniłeś na finiszu, no i wpadłeś na mnie, stary. To nie było przyjemne.
Podniosłem głowę chcąc wypowiedzieć jakąś mądrą ripostę. Uprzedził mnie inny, damski głos.
- Nasz gruby, biedny D biegł pewnie pierwszy raz w życiu. Nic dziwnego, że nie umie kierować. - Michael poklepała mnie przyjacielsko po plecach. - Spokojnie, nauczysz się tego kiedyś.
Cała klasa, (która nagle pojawiła się w moim polu widzenia) wybuchła tym głupkowatym, nastoletnim śmiechem.
- Z czego się śmiejemy? - Niektórzy nauczyciele chcą być "na czasie" i próbują nawiązać z uczniami relacje "koleżeńskie", co zwykle bardzo źle się kończy.
Mój wychowawca należy do tej grupy. I Właśnie próbował pokazać, jak bardzo spoko belfrem jest, nawiązując z uczniami przyjacielską rozmowę.
Przeczytałem to w książce mojej mamy, o dziwo nauczyciele też mają swoje podręczniki. Nie ważne czy uczysz biologii (jak moja mama) czy historii (jak pan Robind - mój wychowawca) obowiązuję cie ten sam podręcznik.
Powiedzenie, „z czego się śmiejemy?" jest sugerowanym zachowaniem w przypadku wybuchu śmiechu, jeśli chce się być "spoko belfrem". Tak przynajmniej twierdzą w poradniku dla nauczycieli o wdzięcznym tytule "Jak uczyć sympatycznie?" Niestety nie piszą tam, co zrobić jak nikt na takie pytanie nie odpowie.
Pan Robind nie wiedząc, co zrobić w takim przypadku uroczo się zarumienił. Przez chwilę zrobiło mi się go żal. Na prawdę jest "spoko belfrem" młodym, nie aroganckim i przystojnym. To ten typ, w którym kocha się połowa uczennic. Kiedyś na lekcji przyznał się nam ile ma lat, okazało się, że praktycznie jesteśmy jego pierwszą klasą. Różnica wieku miedzy nami wynosi tylko okres jego studiów i rok do skończenie liceum. To stanowczo zmniejsza autorytet, to właśnie przez to nikt nie odpowiada na jego pytanie. Oczywiście ja mam silne poczucie obowiązku nie zasmucania go, rumieniący się nauczyciel jest bardzo dołującym widokiem dla ucznia, takiego jak ja.
Więc oczywiście musiałem powiedzieć:
- Z mojego biegu - byłem pochylony, więc całość była trudna do zrozumienia,
- Z czego?- Rumieniec pana, Robinda jeszcze się powiększył, na co cała klasa (oprócz mnie, ja dalej umierałem) wybuchła śmiechem.
Wyprostowałem się powtarzając wypowiedź.
- Och, no tak - Uśmiechnął się przepraszająco. - źle usłyszałem.
Uśmiechnął się jeszcze raz - nerwowo i odszedł.
Tak się kończy moja chęć niesienia pomocy. Na szczęście nasz autokar przyjechał już chwilę później i nie musiałem znosić radosnych prychnięć kolegów.

Władowałem się na siedzenie z Frankiem. Kochałem podróżować, nawet mimo niewygód. Każdą minutę drogi odczuwałem jak coś niezwykłego, przeszkadzała mi jedynie głośna muzyka płynąca ze słuchawek mojego, jedynego przyjaciela.
Frank miał fatalny gust muzyczny, jego ulubione piosenki były pełne przekleństw i głupot, na dodatek rytm też nie był za ciekawy. Słowem okropieństwo, przyprawiające o ból głowy.
- Daleko jeszcze? - Usłyszałem (jak co dziesięć minut, od kiedy wyruszyliśmy) znudzony głos Michael z siedzenia za nami.
Ona, w odróżnieniu ode mnie, nienawidziła przebywać w pojazdach. Mawiała, że czuję się jak w metalowej, poruszającej się puszcze, w którą w każdym momencie coś może wjechać i rozwalić jej zawartość, (którą byliśmy my) na kawałki.
- Daleko jeszcze? - Tym razem dziewczyna szturchnęła mnie palcem w głowę - siedząc za nami nie mogła raczej zrobić nic więcej.
Mój telefon zawibrował i na szczęście nie musiałem odpowiadać. Wiadomości przyszła od Thomasa - mojego przyrodniego brata.
Chcesz coś konkretnego na urodziny? Jestem w sklepie.
Widywałem się z nim dwa razy do roku, na urodziny moje i Louise. Rzadko ze sobą pisaliśmy.
Kup książkę jakąś, Sci-Fi najlepiej. Co tam? - odpisałem.
Na wiadomość nie musiałem długo czekać:
"Hyperion" będzie ok? Jak zwykle masakra. Ojciec zapisał mnie na football (mnie!) i muszę teraz wytrzymywać w szatni z PÓŁNAGIMI futbolistami dwa razy w tygodniu. Jakaś masakra. I oczywiście nie mam żadnych sensownych wyjaśnień dla ojca, czemu nie chcę ćwiczyć. Wyznanie gejostwa oczywiście nie wchodzi w grę.
Thomas wyznał mi, że jest gejem już sześć lat temu. Zrobił to w dość niekonwencjonalny sposób - pocałował mnie, a właściwie tylko cmoknął w usta. Odsunął się natychmiast i stwierdził:, „czyli, jednak nie pociągają mnie wszyscy chłopcy" I (widząc mój totalny szok) dodał: "ty mi się nie podobasz, jesteśmy braćmi, ale musiałem sprawdzić." Kiedy już otrząsnąłem się z szoku, porozmawialiśmy. Był mi wdzięczny za pełną tolerancję i dyskrecje. To było jedno z moich dziwniejszych przeżyć.
Wyrwałem się ze wspomnień i odpisałem:
Słyszałem o "Hyperionie", może być. Ja bym powiedział ojcu.
Odpowiedź przyszła natychmiast:
Nie masz z nim kontaktu, nie mieszkasz z nim, właściwie jest dla ciebie jak obcy. W takiej sytuacji też bym mu powiedział.
Kolejny SMS przyszedł zanim zdążyłem odpisać:
Idę zapłacić. Napiszę później.
Odłożyłem telefon i wbiłem wzrok w krajobraz za oknem.
Zaczynałem się irytować, o tak wczesnych porach nawet długa podróż nie była mnie w stanie uspokoić. Myśl o jej skończeniu nie była miła. Tym razem wycieczka "integracyjna" odbędzie się w górach, cholernie wysokich górach, wymagających cholernie dużo chodzenia i wysiłku. Góry nie są tym, co Richardy tolerują. 
Już samo chodzenie po płaskim było dla mnie wystarczająco męczące, pod górkę i z górki będzie dużo gorzej. Nie wiedziałem czy uda mi się to przerwać, w ostateczności mogę  symulować skręcenie kostki czy coś w tym stylu. Gdybym był dziewczyną miałbym dużo prościej, wystarczy powiedzieć: "wie pan, kobiece sprawy, bardzo boli mnie brzuszek, chyba muszę położyć się w łóżeczku z termosikiem pełnym gorącej czekolady." I już, Pan Robind cały zarumieniony, podaję zakłamanemu dziewczęciu termosik z czekoladką i pozwala zostać w schronisku. Wcześniej, oczywiście szepcząc konspiracyjnie do naszego drugiego opiekuna (nauczyciel wuefu, miły, gruby, dziarski mężczyzna po pięćdziesiątce) "kobiece sprawy, wie pan". 
Kobiety mają prościej w życiu. Nie muszą się starać, mogą być "tymi bierniejszymi" i nie narażać się na niemiłe komentarze. Mogą bezkarnie wykorzystywać chłopców fizycznie, psychicznie i finansowo bez żadnych konsekwencji. Mają sielankowe życie, nikt nie każe im ciężko, fizycznie pracować, normalne jest, że nic nie robią całe dnie "zajmując się domem i dziećmi". Jedynym minusem jest ten cały, krwawy syf związany z rodzeniem dzieci i "kobiecymi sprawami". Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jakim uczuciem jest wypchanie z siebie istotki, która spędziła tam dziewięć miesięcy. To musi być okropne. Nic dziwnego, że w starożytności, kiedy medycyna była w fazie niemowlęcej kobiet były wielbione i utożsamiały bogów. Rodzenie było tak śmiertelnie ryzykowne, że mężczyźni w ramach zadośćuczynienia sami wykonywali wszystkie ciężkie prace.
Teraz nie powinno już tak być, ryzyko porodowe jest dużo niższe. Kobiety mogą i powinny same o siebie zadbać. Byłem wielkim fanem równouprawnienia płci. Niech każdy radzi sobie sam, na takich samych zasadach.
- Daleko jeszcze? - Moje, bardzo w tym momencie zirytowane dziewczę, nie chciało dać za wygraną dopóki nie otrzyma satysfakcjonującej odpowiedzi.
Moja cierpliwość była już na granicy wyczerpania.
- Micha. - Odwróciłem twarz w stronę szpary między fotelami moim i Franka, (który radośnie sobie pochrapywał), chcąc spojrzeć jej w oczy. - Posłuchaj, rozumiem, że stresują cie podróże i tak dalej, ale z łaski swojej zadręczaj swoimi pytaniami kogoś innego. Ja nie mam na nie ochoty. - Wskazałem na siedzącą obok niej Sarę, jedną z wyznawczyń Michael, gotowych do wskoczenia za nią w ogień. - Możesz porozmawiać ze swoją przyjaciółeczką, na pewno jest chętna.
Odwróciłem się nie czekając na sarkastyczną odpowiedź mojej przyjaciółki. Wręcz czułem na plecach dziękczynny wzrok Sary. Była miłą, cichą dziewczyną, która nie myślała do dzisiejszego poranka, że może ją spotkać zaszczyt dzielenia fotela z TĄ Michael. Na jej szczęście Micha pokłóciła się wczoraj ze swoją najlepszą żeńską przyjaciółką i potrzebowała zastępstwa. Już parę razy tak robiła, "nowa" spędzi najbliższe dwa dni przy niej, co dla Sary będzie przygodą życia. Dziewczyna spełniała wszystkie kryteria z długiej listy "czy możesz przebywać obok wielkiej Michael?" Przede wszystkim była ładna (według mnie nie jakoś szczególnie), posłuszna, ułożona i cicha. Przyjaciółka idealna, dziewczyna, dla której ciągłe wysłuchiwania pytania "Daleko jeszcze?" było spełnieniem najskrytszych marzeń.
No, nic, panie zajmą się sobą, a ja w spokoju będę mógł sobie poczytać. Książka na dziś to "Kochaj albo giń" - rozkosznie krwawy romans o miłości po "Wielkiej Wojnie", która zniszczyła prawię całą ludzkość. Gdzie to ja skończyłem? A tak, strona 134.
Podszedł do niej trzymając zbryzganą posoką głowę, nieprzypominającą już siostry Carli. W...
- Daleko jeszcze? - irytujący głosik znowu przemówił. - D, serio się pytam
Nie dałem się sprowokować, nie ze mną te numery i słodkie minki.
- Richard, no – mruknęła, a ja oczami wyobraźni widziałem jej przymilny uśmiech.
Niech diabli porwą moje dobre serce.
- Pięćdziesiąt minut. - Stwierdziłem, nie podnosząc nawet wzroku z nad książki, Michael nie musi wiedzieć, że poświeciłem jej pełną uwagę.
- To połowa już za nami.
- T...tak, połowa za nami - Sara ze śmiałością na poziomie glonu postanowiła włączyć się do naszej rozmowy.
- Właśnie to powiedziałam. - Michael nienawidziła stwierdzania przedrzeźniania, Sara ala Glon, nie pozostanie długo w łaskach.
- Co kto, właśnie powiedział?
Frank obudziwszy się przetarł zaspane oczy i wyłączył idiotyczną muzykę.
- Śpiące książątko się obudziło?
Czasami zastanawiałem się skąd u Michy bierze się odwaga na takie zachowania. Co gdyby Frank (sto osiemdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu, dziewięćdziesiąt kilo żywej wagi) zdenerwował się na nią i postanowił uderzyć? Jak ona (półtorej metra, pięćdziesiąt kilo wliczając biżuterie) zamierza się obronić? Michael nie była człowiekiem pozbawionym zdolności do oceny konsekwencji. Była na to zbyt bystra i spostrzegawcza. Zwykle mądrzy ludzie wystrzegają się takich nielogicznych zachowań. W jej przypadku było inaczej, w magiczny sposób jej fizyczność czy mądrość traciły znaczenie. Liczyła się tylko "aura mocy" i reputacja, w magiczny sposób mała blondyneczka o wyglądzie aniołka z obrazka emanowała siłą niespotykaną zwykle u ludzi wiodące proste życie. Taką charyzmę mieli tylko wielcy ludzie. Politycy decydujący o losie świata, celebryci, znani z tego, że są znani, przewodnicy duchowi, wyznaczający ludziom ścieżkę wiary. Wszyscy mieli w sobie "to coś". Michael też TO w sobie miała. Dzięki TEMU nie bała się konsekwencji, przez TO zostanie kiedyś kimś wielkim. Nie ważne czy będzie pisarką, aktorką czy astronautką, dana jest jej wielkość. Przynajmniej ja tak myślałem, nie ważne, że była irytująca, złośliwa i sarkastyczna, życzyłem jej wielkości, na którą zasługiwała
- Księżniczka o wdzięcznym tytule D, obudziła go swoim pierwszym pocałunkiem?
Oboje z Frankiem solidarnie ją zignorowaliśmy, ja powracając do książki, on włączając muzykę.
Gdzie to ja skończyłem czytać?
Podszedł do niej trzymając zbryzganą posoką głowę, nieprzypominającą już siostry Carli. W...
- Um... - Nagle i niepotrzebnie głośno z głośników popłynął głos pana Robinda. To z pewnością było najgłośniej "Um" w historii świata. - Słychać mnie? - Mimo braku odpowiedzi nie zraził się. - Wiem, że jest wcześnie, ale musimy porozmawiać o paru ważnych sprawach. - Niedane mi było poznać dalszego ciągu książki. - Zasady regulaminu, które omówiliśmy obowiązują cały czas. Po pierwsze zero alkoholu, narkotyków i tytoniu. - Mogę się założyć o każde pieniądze, że łączna nielegalna zawartość wszystkich bagaży mogłaby starczyć do zaopatrzenia małego monopolowego, ale przecież jest nie ma, po co przeszukiwać uczniów... - Zakazane jest wychodzenie z pokoju po ciszy nocnej.
- Panie psorze! - Jeden z największych klasowych śmieszków postanowił się wypowiedzieć. - Co jeśli w nocy zachcę mi się siusiu?
Oczywiście klasa wybuchła wrednym, nastoletnim śmiechem.
- Nie ma problemu, chyba, że nie umiesz rozróżniać męskiej toalety od damskiej. - Kochany pan Robind zawsze ma jakąś niezłą ripostę.
- Dobra, jak zasady mamy ustalone możemy sobie pośpiewać! - Uśmiechnął się jak typowy gwiazdor rocka.
Nie! - Krzyczała cała moja dusza, ale tłum nastolatków krzyczących: tak! miał większą siłę przebicia.
I się zaczęło. Zgraja małp nie byłaby w stanie zaśpiewać lepiej, dobór piosenek też pozostawiał wiele do życzenia. Najnowsze hity nie było proste do zaśpiewania. Najgłośniejsza w całym chórze była oczywiście Michael. Fizycznie wyglądała na anioła tak też śpiewała prawię przy tym nie fałszując, świetnie wychodziły jej wysokie tony.
Już po chwili miała imponującą "solówkę" (nikt inny nie umiał jej zaśpiewać) w utworze noszącym wdzięczny tytuł "jestem małym kotkiem w wielkim mieście" większość jego dźwięków balansowała na granicy pisku.
W takich warunkach oczywiście nie dało się czytać, mimo to uparcie próbowałem.
- Jak możesz czytać w tych warunkach? - Frank dał się nabrać na iluzję czytającego Richarda, więc po wyprowadzać go z błędu?
- Jakich warunkach? – Uniosłem głowę z nad książki, udając z wielkim trudem, że nic nie słyszę.
Chłopak spojrzał na mnie jakbym postradał zmysły, jak ja uwielbiałem go wkręcać. Zebry były tylko początkiem.
- Twoja Michael właśnie śpiewa, a wraz nią dwudziestu innych nastolatków nikt normalny nie umie się przy tym skupić.
- Moja? – To stwierdzenie było mocno irytujące, nie można przedmiotowo traktować kobiet!
- Jesteście przyjaciółmi, prawda? To normalne, tak się mówi. Ty jesteś jej, a ona twoja.
- To brzmi jak opis małżeństwa. – Poklepałem go po plecach. – Na pewno gdybym się ożenił powiedziałbym ci. Masz moje słowo honoru.
- Jakoś niezbyt się śpieszysz. – Tym razem on klepnął mnie Wielką łapą po plecach. – Czy ty kiedykolwiek miałeś dziewczynę?
Oho, wkraczamy na grunt „męskich rozmów", zaraz jeszcze zapyta mnie, do której „bazy" dotarłem.
- Mogę ci zadać osobiste pytanie, a może nawet dwa? – Frank nagle zmienił ton głosu z żartobliwego w poważny.
Wolałem nawet nie myśleć, jakie pytania są osobiste dla człowieka, który kiedyś zapytał mnie o kolor wymiotów bez żadnego uprzedzenia. Mimo wszystko byłem ciekaw tego, co chłopak uważa za osobiste.
- Chyba możesz. – Stwierdziłem konspiracyjne ściszając głos do szeptu, mimo, że dzięki hałasowi nikt i tak by nas nie usłyszał.
Mimo podjętych przeze mnie środków bezpieczeństwa Frank się rozejrzał i przełknął zakłopotany ślinę.
- Czy? – Zaczął bardzo ostrożnie. – Czy ty z jakąkolwiek dziewczyną, no wiesz?
Nie wiedziałem, o co mu chodzi, było setki rzeczy, które mogłem robić z dziewczyną.
- Jadłem truskawki? Trzymałem się za rączki? Gotowałem obiad? Całowałem się? Poszedłem na całość? Czy może jeszcze coś innego?
Frank spojrzał na mnie jak na szaleńca i przewrócił wymownie oczami.
- Punkty dwa, cztery i pięć mnie interesują - stwierdził zawstydzony i uciekł spojrzeniem w okno.
Więc, o to mu chodziło, mogłem się domyślić. Frank chciał wiedzieć czy dalej zaszedł w "tych sprawach" niż ja! Typowe męskie zachowanie.
- Nie, nie i jeszcze raz nie. - Nie miało sensu ukrywanie przed nim czegokolwiek, ani dodawanie sobie partnerek.
Chłopak usilnie unikał mojego wzroku wpatrując się w krajobraz za oknem.
- To... - zaczął dalej nie odwracając głowy - Jesteś gejem?
Czy według typowego nastolatka jak się nie obcowało z przeciwną płcią przed skończeniem siedemnastego roku życia automatycznie staję się homoseksualnym? To idiotyczne.
- Nie – stwierdziłem szybko.
Nagle ogarnęła mnie niepewność. Skąd mogłem to wiedzieć? Nie zakochałem się nigdy i w nikim. To, że hetero seksualność jest "domyślna" nie znaczyło, że przed pierwszym zakochaniem można stwierdzić, jakiej się jest orientacji.
- Chyba nie - dodałem po chwili.
Frank ponownie na mnie spojrzał, tym razem ze zdziwieniem w oczach.
- Chyba? - Przybrał najbardziej zdziwioną minę. - Tak się da? Podobają ci się Faceci i laseczki?
- Nie wiem - Wzruszyłem ramionami. - Jak na razie nikt mi się nie spodobał, więc nie mogę jednoznacznie stwierdzić mojej orientacji.
- Nikt?
- Nikt - zapewniłem go uroczyście.
Resztę drogi spędziliśmy w ciszy.

*
Długo nic nie publikowałam, bo szczerze mówiąc skupiłam się na publikacji na Wattpadzie. Możecie znaleźć tam to opowiadanie i mój profil (mam jeszcze parę innych opowiadań, więc zapraszam) https://www.wattpad.com/user/dimias1
Jakby ktoś był zainteresowany zostałam zgłoszona na blog miesiąca katalogy blogów, więc możecie głosować, czy coś. Powinien pojawić się gadżet do głosowania, ale możecie głosować też tu (chyba): http://sonda.hanzo.pl/sondy,263593,GiGW.html
Możecie pisać, czy opowiadanie wam się podoba. Ja nie gryzę. 
Kolejne pół rozdziału już jutro! 

Rozdział I - Quiz i jedzenie (cz.2)

sobota, 10 września 2016

Wyszedłem z domu państwa Truman, rzucając pani domu ostatni uśmiech, choć nie były mi do śmiechu. Z jednego racjonalnego powodu - KOPSC. Największego zagrożenia mojego życia rodzinnego i życia w ogóle. Była tylko jedna gorsza rzecz od spotkań Klubu Osób Pieczących Super Ciasta w moim domu, spotkanie u Michael, a raczej Pani Truman.
Co miesiąc parę najmniej gotujących, na co dzień kobiet spotykało się w domu jednej z nich i piekły wybrane przez właścicielkę piekarnika ciasto. A, raczej plotkowały i narzekały na złe i nigdy nieudające się przepisy. Nie byłoby to takie złe gdyby nie jeden mały fakt, ciasto ktoś zjeść musiał. I zawsze była to rodzina, albo “prawie rodzina” kobiety udostępniającej kuchnie.   Co ciekawe kobiety i dziewczęta mogę zasłonić się wyimaginowaną dietą i nie jeść tego obrzydlistwa, mężczyźni musieli wytrzymać. I to niby płeć piękna ma gorzej.
Mama moja i Michel chodziły razem do szkoły, były najlepszymi przyjaciółkami, mieszkały od urodzenia na jednej ulicy. Teraz do domu Państwa Truman mieliśmy trochę dalej; przeprowadzili się parę lat po skończonych studiach do własnoręcznie zaprojektowanego budynku, kilka ulic od naszej.  
Miałem jedną, pewną trasę, niewymagającą przechodzenia obok szkoły, albo sklepu; i przy jednym i przy drugim mogłem spotkać chordy młodzieży, a na takie spotkania ochoty nigdy nie miałem. Przez mikroskopijny rozmiar Jakcon, każdy miał o każdym wyrobioną opinię. Jeśli nie byłeś lubiany, jako sześciolatek nie będziesz taki nawet po czterdziestce. Dlatego Michel tak zależało na opinii tych wszystkich przeciętnych nastolatków. Mnie, po pewnym epizodzie w pierwszej klasie związanym z niebotyczną ilością zjedzonych słodyczy, została przylepiona łatka ciamajdy. I nic nie dało rady jej zedrzeć, nawet moja przyjaźń z siostrą najpopularniejszej osoby w Jackson, ani takie samo imię jak tej osoby.
- D? - Poczułem mocne szturchnięcie łokciem prosto w plecy. To mogła być tylko jedna osoba.
- Jezu, Frank. Chociaż ty mógłbyś mówić mi po imieniu.
Z zza moich pleców wychyliła się radośnie uśmiechnięta twarz, okolona burzą brązowych kudłów.
- Myślałem, że nie lubisz jak mówię na ciebie Dick… - Chłopak przybrał wyraz największego niewiniątka na świecie.
Znowu się zaczyna.
- Chodzi mi o prawdziwe imię. Mam takie, wiesz? - Rzuciłem mu oskarżające spojrzenie wyrażające jego totalną i nieodwracalną głupotę.
- Dobra, dobra. - Pogroził mi palcem. - Nie pozwalaj sobie. Mów lepiej jak tam moja laska.
- Nazywanie dziewcząt “laskami” jest strasznie szowinistyczne. Wstydziłbyś się.
- Skąd wiesz, że mówiłem o dziewczynie? Miałem na myśli moją laskę, którą ci pożyczyłem. - Dostałem jeszcze jednego, mocnego kuksańca w plecy. - Zmieniając temat, widziałeś się z Jane? Przekazałeś wiadomość?
- Wiesz jak to jest... - zacząłem powoli, ignorując napastliwy wzrok Franka.
- Jak to jest? Odpowiedziała? Gadaj! - Uśmiech zniknął z jego twarzy, wyglądał jakby tylko siłą woli powstrzymywał się od walki z najbliżej stojącą osobą. Taki już był, zawsze dostawał to, czego chciał.
- Już, już. - Ten się śmieje, kto się śmieję ostatni. Ma za swoje.
Westchnąłem głęboko, wywołując mini atak paniki chłopaka.
- Tak mi przykro, Stary. - Poklepałem go po plecach udając powagę.
- Powiedziała nie? - spytał załamującym się głosem. Ach, ile facet może zrobić dla ukochanej.
- Oczywiście, że nie! Baranie jeden! - zrobiłem efektowną pauzę. - Żal mi, bo nie będziesz miał dla mnie już czasu. Powiedziała tak!
W zamian za tak dobrą wiadomość zostałem wyściskany za wszystkie czasy. Chyba do śmierci będę musiał wyciągać brązowe kłaki z buzi.
Nie wiem, co Jane, piękna, młoda kobieta widzi w takim obdartusie, ale o gustach się nie dyskutuje. Kibicowałem ich związkowi od początku i byłem dumnym posłańcem. (Choć dalej uważam taką formę wyznań miłosnych za dziecinną.) Miejmy nadzieję, że Frank zgoli dla nie włosy. W końcu i tak musi, nie dostaniem pracy z taką fryzurą. Na szczęście miałem szatański plan pozbycia się brązowego mopa na jego głowie.
- Miała jedną prośbę…
- Jaką? - spytał szybko
- Wykarczuj tę dzicz na głowie!
Frank spojrzał na mnie bezrozumnym wzrokiem. Biedaczek jeszcze nie wiedział, co go czeka.
- No, dobra nie użyła tych słów, ale...  - Zrobiłem minę niewiniątka, wiedziałem, że już go mam. - Pamiętasz jak mi powiedziałeś, że idziesz do fryzjera.
- No, tak. Może coś takiego mówiłem.
- Na bogów, strasznie przepraszam, powiedziałem jej, że ściąłeś włosy.
Frank naglę zdał sobie sprawę ze znaczenia wypowiedzianych przeze mnie słów, otworzył szerzej oczy i wykrzywił usta w pytającym grymasie.
- To znaczy - Wziął głęboki oddech - Żegnajcie włoski.
 Chłopak czule pogładził włosy i ruszył w stronę jedynego salonu fryzjerskiego w mieście
Plan zadziałał. Czego się nie robi z miłości.
- D, nie obwiniaj się to nie twoja wina. - Stwierdził pełnym smutku głosem, wprawiając mnie w zakłopotanie. - Jeszcze raz dzięki.
I znów zrobiliśmy misiaczka, Frank już taki był; przytulał się do wszystkich. Gdyby nie jego szaleńcza miłość do głupiutkiej, acz wielce urodziwej Jane podejrzewałbym go o bycie gejem. Po raz ostatni poczułem dzikie kłębowisko włosów na policzku. Od zawsze jego włosy były długie i poplątane, możliwe, że się już z nimi urodził.
Ogarnęły mnie ogromne wyrzuty sumienia, zwykle nie kłamałem, a już tym bardziej w tak ważnych sprawach. Frank był z natury ufny, (co doprowadziło do wielkiej liczby zawodów miłosnych), więc nawet przy moich marnych umiejętnościach mijania się z prawdą nie miał żadnych podstaw mi nie wierzyć.
Wypuścił mnie z żelaznego uścisku i odszedł nerwowo splatając sobie włosy w małe warkoczyki.
Przyjaźń moja i Franka istniała na zupełnie innych warunkach niż ta z Michael. Po pierwsze nie znaliśmy się od dziecka. W czasach podstawówki, kiedy jeden rok różnicy wieku był przepaścią nie do pokonania, nasza znajomość zaczęła się, kiedy Frank nie zdał do trzeciej klasy. Tak, jest to możliwe, nawet, jeśli nie jest się ocenianym.  (Wtedy nagle został odmłodzony o rok) Zdanie testu po trzecim roku nie stanowi problemu dla żadnego 9 latka, raczej każde dziecko wie jak robi krówka, owieczka i piesek. Może być tylko jeden problem - nie zrozumienie pytań. Przypisuję młodszemu sobie pełną zasługę nauczenia Franka czytania, nie żeby jakoś polubił literaturę, ale drugiej klasy trzeci raz nie powtarzał. Tak właśnie zaczęła się nasza przyjaźń trwająca już prawie 9 lat.
Ruszyłem w przeciwnym kierunku niż on. Do domu nie miałem już daleko, a jako, że w październiku rozpocząłem program “Richard przestaję być pośmiewiskiem w lato i staję się wysportowanym, spoko gościem” postanowiłem ten dystans przebiec.
Ruszyłem na prawdę szybko, unikając wielkich pośniegowych kałuż, ale już po chwili zdałem sobie sprawę z podstawowego minusa tego ruchu.
Miałem kondycje umierającego hipopotama, zdrowy biegłby długo dłużej niż ja.
Program “RPBP” (Richard przestaję być pośmiewiskiem) był największym błędem mojego siedemnastoletniego życia. Normalnie bym zrezygnował z tego idiotyzmu już dawno, ale w swojej głupocie powiedziałem o wszystkim Michael. Chcąc uniknąć bycia pośmiewiskiem przez najbliższą wieczność, musiałem wytrwać.
Tak, więc z gracją umierającego hipopotama, oddychając głośno jak ryczący bawół i wyczerpany jak mała sarenka uciekająca przed myśliwym przebiegłem ostatnie 20 metrów.
Próg i meta!
Nie miałem siły nawet wejść po trzech schodkach prowadzących do drzwi wejściowych.
Wdech, wydech. Oddychaj Richard! Pomyśl o tych wszystkich pięknych paniach liczących na twój sukces! Wejdź po tych schodkach i pokaż światu, że jesteś zwycięzcą!
Jeden schodek, drugi schodek i trzeci schodek!
- Je...stem, cholernym zwycięzcą! - wykrzyknąłem mając nadzieję, że Louise jeszcze nie wróciła ze szkoły.
Oczywiście z moim parszywym szczęściem jej śliczna główka wychynęła z zza otwartych drzwi.
- Obiad jest w lodówce. Podgrzej sobie. - Zmarszczyła brwi zamieniając śliczną twarz w nienawistne oblicze. - Ty cholerny zwycięzco.
Rzuciłem jej spojrzenie pogardy - dalej nie mogłem złapać oddechu. Wystawiła mi język i pełnym gracji krokiem wróciła do pokoju.
Chcąc nie chcąc musiałem uzupełnić utracone kalorie. Włożyłem talerz do mikrofali i rzuciłem się na słoik z ciastkami.
O, tak. Maślane krążki szczęścia z kawałkami czekolady miłości zawsze koiły wszelkie wyrzuty sumienia.
Mikrofalówka zadzwoniła, wymuszając na mnie wrzucenie słodyczy do kieszeni. Gdy wyjąłem gorący jak słońce talerz, zorientowałem się, że jedzonka jest więcej niż zwykle. Mama musiała przewidzieć mój heroiczny wysiłek i przygotowała więcej żarełka.
Nie ma mowy, żeby to danie (rozpływająca się w ustach pierś z kaczki w pomarańczach) było dziełem Louise, mimo, że wypadał jej dzień gotowania. Jak mama się dowie, będzie awantura. W dzień moich piętnastych urodzin oświadczyła, że skoro jej dzieci są już prawie dorosłe mogą gotować i tak ja robiłem obiad w piątki i środy, a Louise we wtorki i czwartki.
Moja siostra miała wiele cech dobrej żony, ale umiejętność przyrządzania dobrych posiłków do niej nie należała. Po pierwsze była prześliczna, gdyby nie była moją siostrą powiedziałbym, że jest niezłą partią. Bardzo (jak na moje gusta nawet zbyt) szczupła, bez zaokrągleń w pewnych miejscach. Wysoka, czarnowłosa z oszałamiającymi błękitnymi oczami. Tak się składa, że ja też miałem takie oczy, ale u dziewcząt był to większy atut. Wszyscy znamy podryw “Czy twój ojciec był złodziejem? Bo twoje oczy wyglądają jak skradzione gwiazdy” w momencie, kiedy chłopak go wypowiada jest spoko, ale gdy mówi dziewczyna już niekoniecznie. Z resztą jej ślicznego ciałka nie miałem nic wspólnego.
Brązowe włosy, już nie szczupła, a jeszcze nie gruba sylwetka, tak właśnie wygląda (nie licząc oczu) statystyczny siedemnastolatek.
Byliśmy też zupełnie różni w strefie metafizycznej. Ja ambitny (plan “RPBP” doskonale temu dowodzi), ona niekoniecznie. Ja oczytany, z dobrymi ocenami, uprzejmy  ona bardziej skupiona na wyglądzie i wredna. Tak już jest, sióstr się nie wybiera. Może mogłaby trochę lepiej gotować i nie zachowywać się mniej dojrzale od swojego młodszego  (tylko o rok, ale młodszego) brata.
No, może oprócz jednej skreślającej jej wady, którą można by łatwo usunąć. Chodzi o tak zwanego “Króla Szkoły” - Richarda Trumana. Najpaskudniejszego człowieka, który kiedykolwiek istniał. Chłopka Louise, brata Michael i mojego największego wroga (dręczyciela).
Wszystko zaczęło się od Louise, która stwierdziła, że posiadanie brata i chłopaka o takim samym imieniu jest obrzydliwe i trzeba to natychmiast zmienić. Prawem silniejszego to ja zostałem pozbawiony imienia. Kiedy okazało się też, że “Dick” jest zdrobnieniem imienia Richard, już następnego dnia stałem się Dickiem, co nie było, ani trochę przyjemne.
Podjudzany przez idealistycznego Franka wyzwałem Richarda1 na bój o imię. Oczywiście się zgodził. Dostałem parę razy, krew dosłownie lała się strumieniami. Zanim trzeba było znosić pozbawione życia ciało piętnastolatka z trawiastego pagórka, na “ring” wtargnęła Michael i wyzywała swojego brata, gdybym był przytomny na pewno by mnie to ucieszyło, ale cóż nie byłem.
Z opowieści wywnioskowałem, że wygłosiła długą mowę, o słuszności prawa Louise do nieposiadania brata i chłopaka o tym samym imieniu i zasugerowała moje “nowe imię” - D.    Następnie ocuciła mnie (prawie przy tym nie topiąc) wielką ilością wylanej wody na twarz i zabrała w bezpieczne od “bezmyślnych mięśniaków” miejsce wprawiając tym zgromadzony tłum w dzikie zmieszania.
Gdy już byliśmy sami  nawrzeszczała na mnie oskarżając o bezmyślność w wyzywaniu dwa lata starszego i tysiąc razy bardziej wysportowanego chłopaka na głupi pojedynek. Tym bardziej, że ten chłopak był jej bratem i mogła “nagadać mu do rozumu”. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy, jej diaboliczne wcielenie, nigdy nie była aniołkiem, ale do tego dnia nie widziałem jak przeklina.
- Zjadłeś? - spytała Louise, wyrywając mnie ze wspomnieć.  
- Prawie. Chcesz herbaty? Wodę gotuję.
- Tak, dzięki. - zamilkła na chwilę i mocniej wysunęła głowę spoglądając na mnie swoim uwodzicielskim wzrokiem. Patrzyła tak, tylko, kiedy czegoś chciała. - Nie mów mamie, że nie ja gotowałam.
Już miałem powiedzieć stanowcze nie, kiedy zagryzła dolną wargę i zmrużyła powieki. Wyglądała jakby miała się rozpłakać. Cholera! Już mnie miała. Nie mogłem się oprzeć pięknym kobietom na skraju załamania nerwowego (nawet, jeśli są moimi siostrami i załamanie jest udawane.)
- Dobra. - Pogroziłem palcem w stronę drzwi. - Ale to ostatni raz! I masz mi powiedzieć skąd wytrzasnęłaś te pyszności! Mam zamiar się tam karmić.
Z zza zamkniętych już drzwi dobiegł mnie jej melodyjny śmiech.
- To wczorajszy obiad!
Rzeczywiście jedliśmy wczoraj kaczkę w pomarańczach.
- Ale mama mówiła, że nic nie zostało! - Byłem tego pewien, strasznie chciałem drugą dokładkę.
- Zostało. - Oczami wyobraźni widziałem jej wredny uśmiech i to, co chce powiedzieć. - Już              i tak jesteś za gruby.
- Sama jesteś za gruba! - Wykrzyknąłem, choć to była oczywista i widoczna gołym okiem wielka nieprawda.
Odpowiedziała mi głucha cisza. Przerwana przeciągłym gwizdkiem czajnika.
Zdjąłem go z płyty i zalałem wodą dwa kupki. Dla mnie czarna, dla niej jaśminowa; innej nie piła.
Wkroczyłem do jej pokoju z obiema rękami zapełnionymi wrzątkiem. Zwykle obowiązywała zasada - “Wejdziesz bez pukania to cię zabiję” wynikająca zarówno z różnych płci i specyfiki życia w rodzeństwie. Trzymając herbaty w obu dłoniach miałem nadzieję, że ta zasada chwilowo została zniesiona. Inaczej mogłoby to się źle dla mnie skończyć.
- Co tu robisz?! - Śliczna twarzyczka przybrała wyraz całkowitego gniewu, nie tracąc ani trochę na urodzie; piękne dłonie natychmiast zatrzasnęły laptop.
- Chciałaś herbaty. - Wymownie uniosłem kubki ku górze i położyłem na pedantycznie posprzątanym biurku.
Wszystko w pokoju Louise było właśnie na swoim miejscu, nieliczne książki stały ułożone alfabetycznie na półce nad biurkiem, na całej podłodze był rozłożony błękitny, puszysty dywan, okna miały dopasowane kolorystycznie żaluzję. Na ścianach nie było żadnych zdjęć ani obrazków, żadnych śladów stałej bytności człowieka.
- Pukaj jak wchodzisz, idioto!
Ona chyba czasami nie myślała.
- Mam wrzątek w obu dłoniach nie za bardzo miałem jak - mruknąłem
- Mogłeś kopnąć butem - Zmierzyła mnie zimnym spojrzeniem pełnym pogardy. - Mogłam być goła!
- Jezu i co? - Nie miałem zamiaru przyznawać się Louise, że nigdy nie widziałem nawet w połowie nagiej dziewczyny na żywo. - Jesteś moją siostrą! Nie mam żadnych zebreźnych myśli!
- Ta, jasne. Wszyscy tak mówicie.
Czy ona właśnie przyznała mi się do braku dziewictwa? Myślenie o siostrze w kategorii dziewczyny nie było zbyt komfortowe.
- Jesteś pewna, że wierz, co to znaczy “zbereźny”?
Uchyliłem się przed nadlatującą poduszką. Czas salwować się ucieczką. Wybiegłem z pokoju złorzecząc mojej niemyślącej siostrze.
Człowiek chcę dobrze, stara się, robi herbatę i dostaję poduszką w twarz.
Spojrzałem na zegarek - 16: 00 czas karmienia Edwarda. Nie mógłbym zapomnieć o moim małym przyjacielu. Wspiąłem się po schodach i otworzyłem zamaszystym ruchem drzwi. Byłem u siebie.
Mój pokój na tle pokoi dwóch dominujących kobiet w moim życiu wyglądał jak przeładowana graciarnia.  Wszystko leżało wszędzie. Podłoga była zarzucona stertami brudnych i czystych ubrań, nawet, jeżeli był pod nimi jakiś dywan od paru lat pozostawał w ukryciu. Powiedzmy, że miałem inne niż porządek priorytety.
Na brudnym jak noc biurku stało okrągłe akwarium z małą złotą rybką, jedynym zwierzęciem niewprawiającym mamy w stan permanentnej wściekłości.
Zawsze marzyłem o kocie, ale dobra rybka nie jest zła. Z czasem polubiłem mojego, małego, złotego koleżkę i teraz byliśmy dobrymi kumplami.
- Ed - powiedziałem i potrząsnąłem pudełkiem z karmą dla rybek delux, skupiając na sobie uwagę Edwarda. - Dzisiaj jemy na bogato. Należy ci się.
Wsypałem mu pokaźną porcję karmy dla rybek delux (droższej dwukrotnie od zwykłej). Edward już od dłuższego czasu był na diecie. Jedzenie tak bogatej w tłuszcze karmy źle odbiło się na jego sylwetce i ostatnio jadł ją tylko raz na tydzień. Wprawiało to go w melancholię, ale wiedziałem, że rozumie potrzebę posiadania plażowej sylwetki.
Byłem jego osobistym trenerem; kiedy pociłem się wykonując serie brzuszków on patrzył wyniośle udając, że go to nie obchodzi. Kiedy to ja zmuszałem go do opływania domku popychając go packą na muchy od tyłu już nie było mu do śmiechu. Treningi były wycieńczające fizycznie i psychicznie dla nas obu.
Często zastanawiałem się czy cel był tego wart, może nie był, ale dumę Michael chciałem osiągnąć za wszelką cenę.
- Richard? - usłyszałem krzyk mamy z dołu. - Louise?
Pochlebiło mi, że wypowiedziała moje imię, jako pierwsze.
W naszej rodzinie do dwunastego roku życia to Louise była tą słodką i kochaną, później wyszedł na jaw jej związek z “Panem najpaskudniejszym na świece” i przywileje się skończyły.
Gdybym to ja był rodzicem dziewczynki, dałbym jej zakaz umawianie się na randki aż nie umrę, albo ona się nie wyprowadzi. Jakim obrzydlistwem musi być wyobrażanie sobie swojego dziecka w intymnej sytuacji!
Właśnie, dlatego nigdy nie będę miał potomstwa. (Tak naprawdę było jeszcze parę innych powodów.)
Usłyszałem delikatne pukanie. Po chwili drzwi się otwarły i stanęła w nich mama wyglądała na mocno wkurzoną, położyła dłonie na biodrach, a usta zacisnęła w wąską kreskę.
- Co jadłeś na obiad?
- Louise ugotowała mi jakieś ohydztwo. - W ustach wciąż miałem słodki smak kaczki. - Jak boga kocham! Ta dziewczyna nie potrafi gotować!
Mama odprężyła się wyraźnie.
- Prawda, musimy ją nauczyć.
Wyszła, zostawiając mnie samego.

*******

Pierwszy rozdział za nami! Kolejny w sobotę za dwa tygodnie. 
Błagam, komentujcie.
 
FREE BLOGGER TEMPLATE BY DESIGNER BLOGS